Współlokator zwilgotniałego kartonu po Kasparze Hauserze. Nie wiedział nic. Nie znał nikogo. Był blady, nagi i bezmyślny. Szukał kogoś, kto pomógłby mu się określić.
— Chcesz, to chodź, zabiorę cię na dno – powiedziała. — Popiszesz się przede mną. – I wydarła go bliskim z pustej, nic nieznaczącej osady. Przystał na to, choć przeczuwał, że może to się źle skończyć. Zawierzył się jej.
Wprowadzając go w świat, obnażyła się przed nim. Odsłoniła najskrytsze myśli. Powierzyła mu sekrety. Błahostki też. Nie rozstawała się z nim. Wciągnęła głęboko w swoje życie, tatuując na nim swą codzienność.
Zaczęła od łydki. Przejeżdżając maszynką, zostawiła pierwszy zbolały znak – Kwiat równonocy. Nie zrozumiał przepowiedni. Potem dziarała już szorstko, nie pytając o zgodę.
Na szyi Chleb, masło, szynka, papier toaletowy, szczoteczka do zębów.
Na przedramieniu 508260177 Mechanik.
Pod okiem Warszawska Kijowska 24, 2 piętro.
Nad lewym kolanem Login, nad prawym Password.
Wzdłuż żeber szklanka mąki, twaróg, 2 jajka zamieszać.
Na brzuchu Dr. Lauterbach poniedziałek godz. 13.
Z nudów jeździła po nim bezładnie, rozprowadzając bolesny tusz nawet na niego nie patrząc. Rozmawiając przez telefon, zabazgrywała go stopniowo. Plecy miał całe w bliznach, skaryfikowała je, po kawałku, na filterki do swoich skrętów. Kiedyś nagryzmoliła mu na piersi Chcę być z Tobą, ale zaraz po tym oskórowała te słowa i wyprawione, złożone w kosteczkę, posłała z uśmiechem komuś z boku.
Marniał przy niej. Marszczył się. Nasiąkał potem z jej dłoni, gdy miętosiła go bezwiednie. Łamała go i rozprostowywała w nieskończoność. Znikał po kawałku. Tracił kolor, tracił formę. Zwłaszcza na tych zmęczonych zagięciach. Był brudny i brudził.
— Nie skreślaj mnie tak łatwo – zwodził ją, przedłużając ich kurczący się czas.
Słabej jakości tusz rozlewał mu się po pachwinach, pachach, między pośladkami. Od gorąca rozmywał się i zacierał powierzone sekrety, znaki, wspomnienia, inspiracje. W desperacji zmieniał je w swoisty test plam atramentowych Rorschacha.
Wracała do jego nagości, szukając w niej swych zapisków. Nie pamiętała już, co miała na myśli przez te plamy. Zdziwiona, opacznie odczytywała interpretowany obraz, myląc jego całość i części. Doszukiwała się podpowiedzi w kształtach, barwach, pozornych ruchach.
Miętosząc go, mamrotała: Nietoperz? Motyl? Ćma! A on mamił ją dalej, pokazując więcej plam. Czworonożne zwierzę? Skóra? Nie, dywan! Omotała się nimi. Powoli doprowadzały ją do szaleństwa. Na końcu zawsze wyłaniał się z nich ten sam obraz: Dwoje ludzi! – krzyczała z ulgą, coraz bardziej bojąc się tych testów nadmiernie przypisujących patologie zdrowym jednostkom. Ta gra budziła w niej coraz większy niepokój. Wracała rzadziej.
W końcu zaczął widywać ją z innymi. Bawili się inaczej. Zdanie po zdaniu zaginali się w nieskończoność, pisząc w takim rulonie niestworzone historie. Kreska po kresce konstruowali wisielca. Gryzmolili zmyślone państwa i miasta. Zginali się jak cyrkowcy, tworząc niesamowite japońskie kształty. Przygładzani, wylatywali paralotnią przez okno. Niektórzy po soczystym pocałunku przyklejali się do jej czoła, krzycząc: Jestem Rambo albo Michael Jackson. Miała ich wielu. Wszyscy skończyli na marginesie, tak samo zmięci, zużyci, wyrzuceni gdzieś w błoto, w niepamięć. Żaden z nich nie dostał od niej drugiej szansy. Nie wrócił do bliskich.
Na niego też przyszedł w końcu czas, gdy spisała go na straty.
— Żegnaj, Świstek! – zmięła go w kulkę i wyrzuciła jak śmiecia.