Poszedłem kiedyś do kuchni, był ranek, w głowie wciąż tłukła się głupia piosenka. Nie dawała mi spokoju od dnia poprzedniego. Szło to tak:
„Gdy jesz kołacze, a serce dnieje,
Skaczesz po łąkach i w dzikie knieje.
W kieszeni miej dwa złote, a do tego pompony.
Ryże i makarony, ryże i makarony”.
Całą noc śniły mi się świdry, płatki, ziarna; brązowe, szare, zielone. Gotowanie wody, solenie, gluten i bez glutenu. Pesto — sresto. Dochodziło nawet do pewnych kontrowersji typu transspaghetti, ryż w dupie czy lany smalec, a nawet przegotowany paw. Jakby tego jeszcze było mało, z olbrzymią natrętnością sączyły mi się do głowy charakterystyki konsumpcji jamą ustną. Ciumkanie, siorbanie kiszonej kaczki w sosie ryżowym i spleśniałym makaronem.
Zgrzytanie, piszczenie, chrupanie, mniamnianie, chluptanie, ciupcianie, zrastanie i szkorbut chlipowy. Po wstaniu z łóżka przestraszyłem się, gdy wkładałem stopę do pantofla, spodziewając się suszonego ryżu. Podczas zalewania kawy przemknęła mi myśl, by dodać soli i nie przegotować.
Jedna sprawa to głupia piosenka, lecąca za uchem. Druga, gdy zaczyna przenikać to do normalnych czynności. A to już robi się niebezpieczne. A co by było, gdyby kierownica rozkleiła mi się na autostradzie? A co by było, gdybym żonę lub brata pomylił z paczką zielonego ryżu?! Ooo, nie! Co to, to nie! Nie dam się zwieść. To nie jest paczka ryżu! To mój brat! W uniesieniu wielkim odkrycia spisku, krzyknąłem: Ha, mam was, stolnice! I wybiegłem, trzaskając drzwiami.
To koniec.