Gdybym tylko nie był wtedy w Sankt Petersburgu, Boże, gdybym tylko posłuchał termometru! Przecież było piętnaście na minusie, na pewno bym odpuścił i został w domu przy kominku. Jednak teraz już nawet kominka się boję. Gdybym, gdybym, gdybym… gdybym w roku 1885 nie wylądował w tym (jeszcze wtedy!) zimnym mieście, może zdołałbym przyjąć tamtą diabelską duchotę.
Jak to było? Trudno mi sobie przypomnieć szczegóły, bo moje wszystkie lęki zakrywają detale jak mgła w porcie tamtego cholernego miasta. Co mnie sprowadziło do tej zimnej metropolii? Sprawy biznesowe oczywiście. Miałem spotkać się z niejakim Franzem San Gallim, którego przed laty poznałem na wakacjach w Królewcu (piękne plaże). Wysłał do mnie telegram, więc przyjechałem. Pisał o wielkiej okazji, zysku, bogactwie większym niż ten w Zimowym Pałacu. Przeczytawszy to, spakowałem się w walizkę, owinąłem dwoma szalikami i przyjechałem ekspresowym. Wysiadłem z pociągu na którymś z tych wielkich dworców, gdzie wiatr zrywa panom meloniki, a paniom podwija spódnice. Ja w przeciwieństwie do nich (jeszcze wtedy) nie bałem się byle wiatru. Żwawo wyszedłem z budynku i niedługo później znalazłem się na bardzo szerokiej ulicy. Pamiętam, że właśnie na tej ulicy miałem czekać na mojego przyjaciela biznesmena. Podjechał po mnie dorożką, bo jako jeden z najbogatszych w Petersburgu, musiał mieć dorożkę, choćby na pokaz. Było to niezwykłe ciepłe (na samą myśl trzęsą mi się włosy) spotkanie. Po drodze do jego kamienicy odwiedziliśmy kawiarnię znaną z wyśmienitych strudli (to pamiętam!) i kilka nieistotnych dla mej pamięci miejsc. Gdy zaczęło się ściemniać, podjechaliśmy pod numer jego domu i zaczęliśmy wspinać się po schodach na najwyższe piętro. Nie zapomnę, jak zażartowałem, że pewnie na samej górze ma lodowato. Ten mi odpowiedział zagadkowym uśmiechem, wzbudzając we mnie podejrzliwość.
Wdrapaliśmy się. Poszperał w kieszeni, wyjął pęk kluczy, przekręcił kilka razy i stał się horroru początek! Na twarzy poczułem gorąc. Rozpalał moje policzki, aż musiałem zdjąć palto, zrzucić wełniane szaliki. Weszliśmy do środka. „Ty tu masz ciepło jak u Dantego!” – próbowałem jeszcze utrzymać przy życiu poczucie humoru. Przeszliśmy do salonu. Nie potrafię opisać, jak wyglądało to mieszkanie. Jedyne, co mi zostało w głowie, to pusty kominek, w którym lśnił On. Ten szatan zbyt gładki, ociekający herezją heretyk. Im dłużej się w niego wpatrywałem, tym cały świat przyspieszał. Jego syczenie wierciło mi w głowie dziurę. Jakby chciał przedostać się do mózgu i, podobnie do robaka, wyjeść cały miąższ. Wychodziły z niego pary miedzianych rur. Sięgały po mnie, chcąc wycisnąć ostatnie soki z biedaka, jakim się stałem. Popatrzyłem przerażony na Franza.
— Dobre skojarzenie z tym Dantem – zaczął. — Widzisz, to jest grzejnik, mój przyjacielu! O nim ci opowiadałem w telegramie – pokazał otwartą dłonią na grzejnik. Ukląkł i nadal na kolanach zaczął czmychać do grzejnika. Pocałował go kilka razy w jego wyżłobienia, poprzekręcał gałką, aż do moich uszu doszły lekkie westchnięcia. — Czyż to nie wspaniałe!
Pobladłem. Popatrzyłem dookoła. Widziałem tylko nicość. Szybko skoczyłem do okna, by sprawdzić, czy ulica i cały Petersburg dalej istnieją. Dotknąłem szyby, czując zimno. Brakło mi tchu. Nie wiem, czy w ogóle oddychałem tamtego wieczoru. Jedyne, co pamiętam od chwili dotknięcia szkła, było głośne wołanie Franza: „Dokąd biegniesz?! Kuba, dołącz do mnie! Kubaa!”. Nazajutrz obudziłem się na tym samym dworcu, na który wczoraj wjechał mój pociąg. Zerwałem się, wpadłem do losowego wagonu i odjechałem jak najdalej od Franza i jego strasznego grzejnika. Podczas podróży tylko dygotałem, a dziewczynka obok zjadała mój szalik, mówiąc przy tym, że bujam się jak konik na biegunach. Teraz siedzę i również się bujam. Nigdy chyba nie przestanę się bujać. Maczam nogi w zimnej wodzie i gryzę śnieg. Coś tak gładkiego, marmurowatego, gorącego, syczącego nie może być. Ktoś poszedł na łatwiznę! To jest jeden wielki fałsz! Istna Grzejnikoriada, czekaj… Kaloryferiada?