Podwieczorek wyglądał, jak zwykle, co najmniej dziwacznie.
Zresztą wcale nie wyglądał jak podwieczorek, od tego zacznijmy. Bo kto po południu pochłania kotlety z pieprzu w owocowym sosie? Kto W OGÓLE je takie kotlety?
W dzbanku na środku stołu dumnie rozpychał się napój, który wyglądał jak herbata, ale pachniał ciut stęchłą kolendrą.
Moje zmysły szalały, skonfundowane. Za każdym razem potrzebowałam chwili, żeby przyzwyczaić się do tych wszystkich przedziwności.
– Marudzisz, Alicjo – Kapelniaczek nałożył mi niemałą porcję na talerz, jakby słyszał moje myśli. – Jedz, dziecko. Marniuchnie wyglądasz – rzucił niby mimochodem, po tym jak usiadł na dwunożnym krześle i poprawił nonszalancko swoje ogromne sombrero.
– Mój mąż twierdzi, że jestem pulchna – odparłam z automatu, wbijając widelec, a raczej coś, co go przypomniało, w swojego średnio miękkiego kotleta. – Czy te kotlety w ogóle są prawdziwe?
– Rozwiedź się z nim jeszcze dziś – rzucił z drugiego końca stołu Pan z Susłowa. – Przecież to zupełnie nie ma sensu być z kimś, kto tak nieładniowo i ostrzacko komentuje twój wygląd. Zrób to od razu, jak tylko wrócisz do domu. Co do kotleta, nie wiem, jak rozumiesz słowo PRAWDZIWE. Mądrzej byłoby chyba zapytać, czy są ZJADLIWE.
– Absurd – żachnęłam się, nawet nie wiedząc, czy na pierwszą, czy na drugą część jego wypowiedzi. – Kapelniaczek też skomentował mój wygląd – zripostowałam po dłużej chwili. Nigdy nie byłam dobra w szybkich reakcjach.
– Tak ci się wydawało, Alicjo, Kapelniaczek zatroszczył się o ciebie, a to ogromna inność! – Wielki Robal, który najczęściej mówił z rzadka, ale dobitnie, wyraził swoje zdanie.
Siedział na bujanym fotelu i patrzył w niebo.
Za każdym razem, kiedy go spotykałam, miałam wrażenie, że Wielki Robal był na haju. Wcale mi to nie przeszkadzało, bo mówił raczej rzeczowo. Był przy tym całkowicie, nieziemsko, bajecznie zrelaksowany.
Poszukałam wzrokiem miejsca na horyzoncie, w które się wpatrywał. Gapił się w ogromne fioletowe słońce, które wcale a wcale nie raziło. Ani też nie przesuwało się, skubane, nawet o milimetr. Wisiało uparcie na niebie, dość blisko ziemi, jakby zawsze była siedemnasta. Jakby to była jedyna pora dnia, która istnieje.
– Ha, to nie wszystko, co mówi – wywaliłam z siebie, wracając do niemrawego grzebania w talerzu.
– Kto? Co mówi? Gdzie? – Pan z Susłowa ocknął się, bo prawie zasypiał nad filiżanką herbaty. Zwykle zapadał w półsen po każdym łyku herbaty.
– Mówi, że jestem złą żoną, bo nie mamy jeszcze dzieci. Teściowa moja, w sumie lubię ją nawet, też tak uważa. A ja nie jestem na te dzieci gotowa.
Nikt się przez moment nie odezwał, tak jakby wcale nie usłyszeli tego, co powiedziałam. Może uznali, że przekroczyłam jakąś granicę, mówiąc o tak intymnych sprawach? Pewnie mieli rację. Trochę mi się głupio zrobiło pod tym nieruchawym słońcem.
– Ustalenia zostały już poczynione – odezwał się po chwili Kapelniaczek. – Jesteśmy w surdutach, więc są uprawomocnione. Pan z Susłowa naokreślił, co masz zrobić.
– Rozwód? – parsknęłam po chwili, kiedy dotarło do mnie, co miał na myśli Kapelniaczek. Podniosłam wzrok znad talerza. – Żarty chyba. To mój mąż. Nie wolno rozwodzić się ot tak.
– Co wolno ot tak, Alicjo? – Wielki Robal po raz pierwszy zwrócił swoją szeroką twarz w moją stronę. – Czy ot tak, można mówić, jaki ktoś jest i co ma poczyniać? – wyjął z kieszeni fajkę i zapalił ją nieco zbyt aktorsko. Dym z fajki też pachniał kolendrą.
– Jesteście nie z tego świata…. – pokręciłam głową, trochę niby zawiedziona. Serce biło mi dziwnie szybko.
***
– Alicjo, obudź się, spóźnimy się! – ktoś stanowczo szarpnął mnie za ramię.
Moją twarz ogrzewało zachodzące lipcowe słońce, które przebijało się przez żaluzje. Otworzyłam najpierw prawe, potem lewe oko.
– Idziemy do mamy na podwieczorek, zapomniałaś? Dlaczego zawsze ignorujesz mnie i moją matkę? Kto, swoją drogą, robi drzemki co drugi dzień?
Pomału usiadłam na łóżku. Cały czas czułam zapach kolendry. Pewnie z ogródka.
– I kto tak przekrzywił to lustro?! Alicjo..!!!