Ja nie myślę, tylko szukam własnych słów (…). W ich natłoku musi być choćby jedno, które zdoła sprecyzować tę chwiejność, to wahanie, podniecenie — słowo, które później zapragnie coś wyrazić. Jest to również, a nawet przede wszystkim, kwestia montażu, przekształceń, deformacji, sztuczek, lustrzanych obrazów — krótko mówiąc, formuły.
Georges Perec, za: Claude Burgelin, Georges Perec. Biografia przeł. W. Brzozowski
Możliwe, że urodziliśmy się tego samego dnia tego samego roku o tej samej godzinie, chociaż nie łączą nas żadne więzy pokrewieństwa poza czysto gatunkowymi oczywiście. Wyobrażam sobie, że on złamał rękę w wieku pięciu lat, mnie rok później chyba zszedł paznokieć. Podejrzewam, że ja zbyt szybko utraciłem niewinność i zbyt późno wszedłem w dorosłość, on zbyt późno stracił niewinność i zbyt prędko osiągnął dojrzałość, ale mogło też być na odwrót, nie sposób wszystkiego spamiętać wymyślić.
Jest więcej niż prawdopodobne, że dzielimy wspomnienia wspólne naszemu pokoleniu, jak ulubione bajki, najgłupsze zabawy, nadużywane wyrażenia slangowe, pierwsze rozczarowania, brak perspektyw na życie wieczne, utrata wiary w zewnętrzny sens, najistotniejsze decyzje polityczne tudzież preferencje estetyczne; jesteśmy bękartami swoich czasów. Definiujemy się poprzez podobieństwa i różnice, ponieważ ma niebagatelne znaczenie, czy rozpoczyna się edukację muzyczną od hip-hopu czy od punk rocka. Z drugiej strony, gdziekolwiek ją rozpoczęliśmy, okazuje się, że kończymy zawsze tak samo, pędząc sto osiemdziesiąt na godzinę, marząc o końcu drogi, która już i tak okazała się zbyt długa i wyboista.
Jeśli się dobrze przypatrzeć, to nawet wyglądamy identycznie, ale należy wziąć poprawkę na fakt, że przy tych prędkościach wszyscy są do siebie podobni, każdy usposobiony turpistycznie, cienie zwykłych, przeciętnych ludzi z apetytem na dekadencję oraz niedostatkiem wyobraźni w gabinecie Francisa Bacona. Ta sama anonimowa twarz, maska zobojętnienia, rozbiegany wzrok, asymetryczny grymas, który można by wziąć za próbę uśmiechu, do tego brak dystansu i wyrzuty sumienia, straceńczy wyznawcy filozofii melancholii, indyferentni utracjusze.
Sto osiemdziesiąt na godzinę, oko w oko przy zmrużonych powiekach, twarzą w twarz z wyrazem skrywanej desperacji, żeby ten jeden raz nie stchórzyć, nie przegrać przez zaniechanie, naprzeciwko własnego klonu, który z jednej strony nie może przecież być nami, ale z drugiej może być szczęśliwszą wersją nas, szczęśliwszą, więc tą, którą pragniemy zabić. Możliwe, że jemu poszczęściło się w momentach, w których mnie się nie udało i vice versa, to by nas czyniło równymi sobie, przynajmniej w teorii. To by oznaczało, że on osiągnął sukces, podczas gdy ja skrewiłem w momentach zawahania, że on sięgnął po laury, których mnie poskąpiono, że on świętował w momentach dla mnie najpotworniejszych.
Tyle że moja przeszłość to wszystko, czego nie udało mi się osiągnąć, to każde niedociągnięcie i każda klęska, jak pisał Pessoa, więc nie, nie jesteśmy równi ani symetryczni, toteż nie mam zamiaru odpuścić, ten jeden jedyny raz to ja będę kształtował swoją przyszłość na przekór kapryśnemu losowi, zwanemu gdzie indziej stochastyczną naturą wszechrzeczy.
Wyobrażam go sobie jako niezłego gadułę, jakby na przekór mojej własnej nieśmiałości. Widzę go, jak rozdaje uśmiechy na lewo i prawo, jak nigdy nie zostaje odrzucony, jak odczuwa naiwną radość z samego faktu istnienia. Niewykluczone, że ma w sobie głębię, której poszukiwałem i nigdy w sobie nie odnalazłem, że jest w stanie płynniej się wyrażać i nie trapią go wątpliwości. Że jest zwykłym złodziejem i impostorem, który kolekcjonował doświadczenia w sposób tak zachłanny, że dla mnie nic już nie pozostało, z nas dwóch tylko jeden mógł je zdobyć.
Wiele razy go spotkałem, w różnych miejscach i przy odmiennych okolicznościach, zdążyłem się przyzwyczaić do widoku niczym nieskrępowanego samozadowolenia. Minąłem go wiele razy w sklepie, polowałem na podobne tytuły w antykwariatach, kiedyś zatrzymałem się przed tym samym obrazem, nie raz piłem to samo wino i odwiedzałem te same bary, uważnie lustrując otoczenie, niechętnie przyznając się przed samym sobą do każdego przewinienia. Dzieliliśmy ulice, kawiarnie, galerie i sypialnie, lecz nic z tego nie wynikało.
I nawet teraz patrzę w tę surową, zajadłą twarz, która pędzi w moim kierunku z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, i dostrzegam swój gniew, własną uporczywość i determinację, i wiem już, że nie cofnę się przed niczym, choćby i największym bezeceństwem, bo już zbyt wiele razy uchylałem się od odpowiedzialności i rezygnowałem z walki, życie zmarnowałem, tkwiąc na pozycjach defetystycznych.
Ciekawe, czy ma do mnie pretensje o lepsze, a przynajmniej inne życie.
Ciekawe, czy marzy o zamianie ciał i życiorysów, czy aż tak jest do mnie podobny.
Ciekawe, czy on też nuci w tej chwili pod nosem Karuzelę z Madonnami.
Czy rzucił palenie, gdy ja tego jeszcze nie zrobiłem.
Czy jest tak samo skłonny zginąć.
Co wyznaczyło jego cezurę.
Nic to, jesteśmy tacy sami, tyle że à rebours. Jeden wart drugiego.
Nic zatem dziwnego, że obaj odbiliśmy w tym samym momencie.
Nic dziwnego, że w tę samą stronę.
Nic dziwnego, że ja w moje lewo, a on w swoje prawo.