Swego czasu cierpiałam na niezwykłą przypadłość. Początkowo odchylenie od normy było nieznaczne: wreszcie mogłam dostrzec, którą godzinę wskazuje zegar, a spisane drobnym druczkiem etykiety odczytywałam bez problemu.
Zawsze chciałam mieć lepszy wzrok, więc zastanawiający w gruncie rzeczy postęp przyjęłam z westchnieniem ulgi. Minęły jednak dwa dni, a pole widzenia rozszerzało się. Wkrótce na pasach otrąbiały mnie samochody, podczas gdy ja, niewzruszona, z wielkim zainteresowaniem przyglądałam się odległym frajdowiskom. Przestałam też jeść ziemniaki – obierane wrzeszczały niemiłosiernie.
Po kilku tygodniach mój wzrok już pędził, pędził aż furczało, a widział, co następuje:
- psy obgryzające sobie wzajemnie dupki,
- mamroczące korony wierzb,
- pustynne pajęczaki,
- miękkie wargi mustangów,
- słomkę.
Zaniepokojona, postanowiłam udać się do lekarza. Niestety nie dosłyszałam diagnozy, zatopiwszy się w jałowcową rabatkę tuż za rogiem. Chłodne gałązki wypuściły mnie ze swych objęć kilka godzin później. Przychodnia była już zamknięta i pogrążona w mroku, a na drugim końcu miasta okulista właśnie kończył kolację. Poczłapałam do domu, zapatrzona w watahę wilków harcującą na skraju bieszczadzkiego lasu.
Któregoś dnia do drzwi zapukała policja. Przysłał ją oburzony rolnik spod Łodzi; twierdził, że wpatrywałam się w jego kryształową kapustę tak uporczywie, że aż skarlała. Przyjęłam pouczenie ze zgrzytem zębów. Widok służb mundurowych zawsze wytrąca mnie z równowagi.
Poza tym jednak obywało się bez większych nieprzyjemności. Czułam się jak na szczycie dwudziestometrowej fali, przynajmniej do dnia, w którym na głowę z łoskotem zwaliła się wizja. Moim oczom ukazał się groteskowy obraz: oto kosmiczne śmieci z impetem ryły koryta w planetarnym babongu. Wokół kraterów gromadziły się stada krów; skryte pod ich kopytami puchate mikroby łaskotały się po brzuszkach. Zdjęta przerażeniem odruchowo zasłoniłam twarz. Na darmo – mój wzrok był zbyt dobry, prześwitywał przez ciepły filtr powiek. Poszłam spać roztrzęsiona. Niebo miało konsystencję zsiadłego mleka.
Rankiem, doprowadzona do ostateczności, podjęłam decyzję. Tak dalej być nie mogło. Przepełniona nieoczekiwanym spokojem, pyk! przekłułam oczy szpilką. Rozpękły się jak dojrzałe winogrona.
*
Fraktaliło. Wokół roznosił się aromat skisłego majonezu i buziaczków: to somnambuliczne kiełbaski na patyku trzaskały w pytkę. Za rogiem kucały dwie grupy, jedni skorzy do marmolady, inni do poligamii. Faktury bzdryngoliły się na cytrusowo. Rozbambuszyło je do reszty – wtórowałam temu zachwycona. Na grzędach królowały słonorośla i twarde łodygi koperaków, a bździnki wypuszczały dorodne pąki. Bakładzione ssosy łagodnie omiatały kolana, palce tonęły w słodkiej glamzie. Stąp za stępem rozpościerały się geometryczne fanzuchy, aż ciamkało! Zaciekawiona kucnęłam, żeby je polizać. Tymczasem Jan z Ćwierczy pochylał się nad kolejnym manuskryptem; spomiędzy giętkich kart rozkosznie popiskiwały mauryckie banszołki. Nieopodal zrogowaciałe fintifluszki mieniły się na bordowo ku uciesze żądnych wrażeń ciaptaków. Krótko mówiąc, falafelliczne cyrki odstawiały się. Kiedy już myślałam, że zobaczyłam wszystko, z popękanych pięt wykiełkowała rzeżucha (a podobno na tak nieprzyjaznym gruncie nic nie wyrośnie). Pod ich naciskiem, w strumieniu wodewilu, pluskały się małe, żółte diabełki. Naleśniki fotonu z upodobaniem ciumkały cyca. Poskładałam wymiary na pięć i puściłam z nich samolocik.