Przedzierałam się przez tłum. Nie było to jednak przypadkowe, chwilowe stłoczenie tak jak w porannym potoku człowieczym spływającym do stacji metra czy wystającym w meandrującej kolejce do lokalnej piekarni w każdą sobotę rano.
To było w pełni świadome uliczne nagromadzenie, zgęszczenie. Trwanie celowe. Bazarowe.
Wokół mnie huczał pchli targ. Miejsce, gdzie faktycznie istnieje większa szansa na kupienie pchły w worku, niż kota, który w tym wszystkim mógłby okazać się wcale niezłą opcją.
Bazar dudnił, beztrosko wybijając rytm na bębenkach usznych. Dudniło też samo słowo, które można dowolnie przeciągać na pierwszej lub drugiej samogłosce, aby oddać zgiełk, nawoływania do kupna i marazm zalanego słońcem popołudnia, kiedy na wszystkim osiada uliczny pył. Sprzedawcy są już zmęczeni, ale trwają przy brezentowych płachtach porastających chodnik, a przechodnie zatrzymują się od niechcenia, bo spojrzenie nic nie kosztuje. W głowach tymczasem już gotują obiadokolacje czy oglądają wieczorne wydanie wiadomości.
Przedzierałam się przez mrowie nikomu niepotrzebnych przedmiotów – lalek o pustych oczodołach, wyszczerbionych filiżanek, stosów skarpetek noszonych tylko raz czy klapków poszukujących swojej pary. Niemo prosiły się o drugie życie, szansę na ponowne zaistnienie, gdy tymczasem właściciele ich dalszych losów wypalali entego z kolei papierosa, strzepując popiół na ziemię.
Przestrzeń sprawiała wrażenie preapokaliptycznej, pełnej napięcia, czy Noe zbuduje swoją arkę i weźmie wszystkich na pokład razem z ich straganami, bambetlami i klamotami. Ale nic się nie wydarzało, a refleksja „co po nas” wypadała bardzo blado wobec piętrzącej się wokół tandety.
Wszechobecne poczucie mizerii zbijało z nóg. Przedzierałam się nadal, choć coraz wolniej, prosząc w myślach o potop, który nie chciał nadejść.
Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk pozytywki. Brzmiał zadziwiająco czysto, lotem albatrosa przecinał gęstą kurtynę powietrza zawieszoną nad bazarem. Na ostatnim straganie, który dzielił mnie od upragnionej, bo swobodnej od targowiska przestrzeni, stały miski. Niby nic, a jednak owoce można wyłożyć, wlać budyń z malinami. Patrzyłam na nie, a w głowie przesuwały mi się kadry kolejnych zastosowań potencjalnego zakupu. W tle radośnie dźwięczała pozytywka.
Sprzedawca w wytartych na udach jeansach i koszulce z napisem „Love” powiedział, że są z Gruzji. Kupiłam. Nie dlatego, że zachęcił mnie ich egzotycznym pochodzeniem, ale że sztuka była za pięć złotych.
Poddałam się magii bazaru. Od tamtego momentu już go nie omijam – przystaję, oglądam, czasem dotknę jakiegoś drobiazgu. Ale jeszcze nie udało mi się znaleźć misek, które podczas mycia czy wkładania na półkę wydają dźwięki podobne do pozytywki.