Były uparte. Za nic nie chciały współpracować, poddać się. Nieustępliwie zwijały się w loczki jak wąsy u foki Weddella lub rozpaczliwie schły na końcach, które z cichymi jęknięciami odłamywały się przy lada dotknięciu.
Rupert też był uparty. W końcu to jego włosy, której to własności zaprzeczyć było nie sposób. Tymczasem one na niepodległość wyraźnie wybijały się. Buntownicy, nie mogąc przybrać formy przez nich wymarzonej, decydowali się na wypadanie, doprowadzając swego właściciela do kwileń i bezsilnego zaciskania pięści. Ale nie do poddania się, o nie!
Rupert marzył o efekcie push up. Bujnej grzywie lwa salonowego, która na wietrze wydaje naelektryzowane trzaski. Której blask wabi dłonie, aby zanurzyły swe palce w jej gęstwie.
Oh!
Wzdychał po nocach, przewracając się bezsennie z boku na bok, by nad szeregiem kolejnych ranków znajdować coraz więcej włosia na poduszce.
Rezygnacja z poduszki i spanie na prześcieradle ciemnego koloru było, nomen omen, ukryciem problemu pod kołdrą. Nie chciał tak. Nie mógł.
Rupert miesiącami nie opuszczał swojego laboratorium, próbując znaleźć rozwiązanie problemu. Olśnienie spłynęło przez przypadek, kiedy bezmyślnie patrzył w okno — ujrzał przez nie dzieci puszczające latawiec.
Lata, więc…
– Eureka! – wykrzyknął i już chciał odrzucić ręką grzywkę, jak to miał w zwyczaju, ale przypomniał sobie, że pół godziny wcześniej naniósł na głowę odżywczy balsam z pokrzywy. Nie chciał psuć efektu, jaki obiecała etykietka na butelce.
Pognał do laboratorium, by wyjść z niego dopiero po miesiącu.
W tym czasie nikt go nie widział, sąsiedzi tylko uskarżali się na podejrzane dźwięki nocne. Że niby ktoś balony po nocach pompuje. Co za bzdura!
Bzdura nie bzdura, ale efekt push up został osiągnięty. Rupert z dumą przeglądał się w zwierciadle. Po drugiej stronie był nowy on z nadmuchanymi włosami — włosek po włosku, zupełnie jak te balonowe kiszki, z których robi się pieski, skrupulatnie przywiązane do skóry głowy.
Teraz już był pewien, że nigdzie nie odlecą.