Mówią o mnie „matematyk”. Tyk, tyk, tyk…
Jego nazywają „literatem”. Li, li, li… A może il, il, il… Po chwili… Za kilka chwil… Chwila kwili… Po chwili chwila zakwili li, li, li… Ale zanim to nastąpi, wszyscy będą spodziewać się uśmiechu.
O Niej zwykle milczą. Czasem ktoś wspomni o puszystym jak świt kołnierzu z irbisa i ażurowych rękawiczkach, które zawsze nosi.
Widziałem wiele obrazów, słyszałem rozmaite dźwięki, obserwowałem mnogość zjawisk. Choć zawsze z dystansu, przez lustro mgły. Trudno utrzymać się na osi czasu. Nie lubią mnie, odrzucają moje uniwersum, tłumiąc subtelne drgania. Docierają do nich tylko echa. Tyk, tyk, tyk… Oceniają. Diagnozują błędy, hańby i wstydy. Zawsze z daleka. Chowają się w encyklopedycznych bastionach. Wyglądają nieufnie zza drukowanych parawanów. Tłumaczą sobie na spotkaniach i w gabinetach, że trzeba żyć w samym centrum supernowej, a mimo to stale oglądają się na białe karły lub wypatrują czerwonych olbrzymów.
Powiadają, że w wyliczonych przeze mnie jaskiniach sfer żyją tylko cienie albo duchy. Chłodne odbicia niebywałych istnień. Mylą się jednak. Duchy dobrze znają zarówno tyk, jak i li. Jedynie nieliczni spirytyści zdają sobie z tego sprawę. Ich wiedza jest naprawdę rozległa. Spirytus rektyfikowany, spirytus salicylowy, spirytus mrówczany, spirytus techniczny, spirytus mydlany, spiritus asper, spiritus rector, spiritus movens… Szukają kontaktu, ale rozmowa jakoś się nie klei.
Przeszło-matematyk, przyszło-literat i teraźnicość grają w kości przy świetle gazowych lamp. Spiritus movens milcząco lśni błękitnawym połyskiem potencjalnych minut.