W dzieciństwie zastanawiałam się, co się dzieje ze światłem w lodówce. Tego, skąd się bierze, dowiedziałam się, kiedy poraził mnie prąd. Mimo to problem jasności i ciemności w chłodnym wnętrzu nadal pozostawał nierozwikłany.
Podpytywałam marchewek, zagadywałam do serków homogenizowanych, szturchałam szynkę w łopatkę, ale milczały jak zaklęte. Dopiero nadchodząca wizja anihilacji w pokarmowej apokalipsie przywracała w nich dźwięk, ale dorosłych pochłoniętych procesem gotowania to nie interesowało.
Wśród owoców przechowywanych na kuchennej ladzie w wiklinowym koszyku krążyły legendy miejskie, że światło gaśnie, kiedy zamyka się drzwi. Ale rekonesanse uskuteczniane przez jabłka i gruszki na niewiele się zdawały, bo owoce te, z racji swych krągłości, nie potrafią podskoczyć tak wysoko, a w dodatku wykazać się takim refleksem, żeby wślizgnąć się do czeluści lodówki akurat kiedy jest niezamknięta. Co prawda otwierała ją zawsze ta sama ręka, ale w odstępach czasowych na tyle nieregularnych, że trudnych do przewidzenia.
Szukałam więc idealnego zwiadowcy, nie wzbudzającego żadnych podejrzeń, ani nie ściągającego na siebie ukradkowych spojrzeń. Wyszczerbiony widelec, służący za tyczkę do pomidorków koktajlowych, wydawał się idealny. Na przedwiośniu był smętnie bezrobotny i tkwił samotnie w doniczce na parapecie. Zgodził się.
***
Widelec nie wrócił. Jedni mówili, że zawarł dozgonną przyjaźń ze słoikami, które przewijały się przez lodówkę, inni zaś, że wszedł do zamrażalnika i słuch po nim zaginął. Byłam za mała, żeby sama sprawdzić, co tak naprawdę się wydarzyło.
Kiedy dorosłam, był inny dom i inna lodówka. Nie zmienił się tylko problem światła, frapujący jak niegdyś. Korzystam więc z wyższego wzrostu i zakradam się po nocach do kuchni. Uchylam drzwi na moment i obserwuję, jak wąska smuga światła liże brązowe płytki na podłodze. A potem wolno je zamykam, próbując uchwycić moment przejścia drzemiących ogórków i masła w ciemność.
Czasami po tych nocnych eskapadach śni mi się widelec. Ale nigdy nie rozumiem, co do mnie mówi.