Andersen to zminiaturyzowany romantyzm. To odkrycie jest jednym z nielicznych, które odbierają mi mowę. Opowiastki Andersena kondensują w sobie wszystkie Marie Janion i Marty Piwińskie, jakie możemy sobie wyobrazić, w obrazach oślepiających jak słońce swoimi znaczeniami, a zarazem zupełnie niewinnymi, fantastyczną, dziecięcą skalą.
Dlatego nie umiem tego wyjaśnić. Mała syrenka przeczytana po raz pierwszy w nieupupionej, niedisnejowskiej wersji (Nasza Księgarnia 1968) ścięła mnie z nóg, tak bardzo mogłaby być włączona w zbiór esejów o romantyzmie.
Baśnie Andersena są bolesne, nawet te niedosłownie szantażujące emocjonalnie. Przeraźliwie smutne, choć czasem nawet nie wiadomo dlaczego. Nieutulony brak, który wyrywa z miejsc całkowitych i skończonych, pełnych wszystkiego – a jednak trzeba z nich wyruszyć. Nie trzeba motywacji w postaci magicznego pierścienia czy skarbu do zdobycia. Te nieokreślone motywacje, kojarzące mi się głównie z Andersenem, to w ogóle jedne z najlepszych budulców baśni. Dzięki nim baśnie stają się dziwaczne i niepojętne jak sam człowiek, a bez męczącej pretensji charakterystycznej np. dla „psychologicznych filmów” drugiej połowy dwudziestego wieku. Ale nie chcę brnąć w tę dygresję, wracajmy do głębinowo romantycznego Andersena.
Nie próbuję tu nadawać mu rangi tęgiego intelektualisty; to są proste powiastki, bajanie dla dzieci, jak najbardziej. Trudno od jednego przysiadu przeczytać cały zbiór; mimo wszystko męczą cokolwiek uproszczony język i ukrywanie wszystkich niepokojących drobiazgów na rzecz dominacji fabuły. Niemniej kiedy czytałam je po latach, zrozumiałam, jak potężne korzenie zapuściły we mnie te zasiane w dzieciństwie ziarna. Proste powiastki dla dzieci – osobowość na całe życie. Przez formę przykrojoną do wieczornych, rodzicielskich lektur (a zresztą nawet nie pamiętam, czy ktokolwiek kiedykolwiek mi je czytał albo opowiadał – nie wiem, skąd się we mnie wzięły) można podprogowo zasiewać w sercach melancholię i subtelne, nieokreślone udręczenie; wstrzykiwać jaskrawy barwnik do szczelinek wewnętrznych pęknięć, nawet nieistniejących w dzieciństwie – tylko potem, w dorosłym życiu, nie można tych pęknięć ignorować. Andersen czyni z nas złamanych romantyków. Nasi rodzice nie wiedzą, że to nam robią, my nie wiemy, że to sobie robimy, po prostu pada ten zasiew. Jasne, nie wątpię, że nieodzowne są jeszcze jakieś wrodzone predyspozycje; ale też niekoniecznie o pedagogice i zróżnicowanym stopniu nasiąknięcia kulturowego i jego efektach chcę tu pisać. Bardziej o tym, że sama zamierzam robić to samo każdemu napotkanemu w życiu dziecku. Pocierpi sobie przez to bardziej, ale owoce, jakie może z tego później zebrać, nie mają ekwiwalentu.
Toteż wyobraźmy sobie, że te baśnie trwają, przechodzą jedna w drugą jak w podstępie Szeherezady. Dostaliśmy andersenowskie ziarenko w dzieciństwie, gdy dorośniemy, to jest szansa, że rozpoznamy, że było ono zalążkiem wielu drzew i pnączy wewnętrznego ogrodu. Decydujemy się zasiać je ponownie, u kolejnego pokolenia. Kłącze rozrasta się, ciągłość jest nieprzerwana.
Dziewczynka włóczy się po ciemnych ulicach w wigilijny wieczór z kieszeniami wypchanymi zapałkami. Z każdym krokiem bardziej zamarzając, zerka tylko w rozświetlone okna mieszczan cieszących się rodzinnym ciepłem wokół świątecznych drzewek. Próbuje rozgrzać się i kradnie sama sobie jedną zapałkę – odpala, na kilka chwil zyskuje kroplę ognia zdolną rzucić pozór ciepła na naskórek samej tylko dłoni. Jak jeden kęs jabłka na czczo, który tylko zaostrza głód, zapala kolejną. I kolejną. Ogniki zapałek zaczynają zlewać jej się z widokiem rozpalonych świecami choinek w salonach za szybami, a pomiędzy wizją świątecznej radości a żałosną namiastką trzymanego w dłoniach drewienka zaczyna majaczyć jej ukochana babcia. No więc zapali jeszcze jedną, żeby popatrzeć na babcię kolejną chwilę – rzeczywiście, dzięki kilkusekundowemu rozbłyskowi siarki obraz uśmiechniętej babci utrzymuje się. Trzeba tylko trochę ognia, by go podtrzymać. Zapala kolejną. Im silniejszy ogień, tym prawdziwsza jest wyglądająca zza jego blasku babcia. Dziewczynka odpala naraz wszystkie zapałki, jakie ma. Babcia żywa staje obok niej.
Oczarowana wizją dziewczynka nie zauważyła bowiem, że to podjechały sanie. Babcia lśni tysiącem iskier i diamentów w futrze, kocu i chuście. Przez bogactwo ekwipunku wcale nie wydaje się wyniosła i zdystansowana; na saniach umocowane są kandelabry, świece jarzą się nadnaturalnie jasno i ciepło. Babcia wyciągnęła dłoń. Dziewczynka wsiadła w sanie. Zaczarowane renifery natychmiast zerwały się do galopu, a sanie zniknęły w zadymce. Dziewczynka z babcią udały się do jej Zimowego Pałacu, gdzie panowało wieczne Boże Narodzenie.
Babcia położyła wnuczkę spać w wielkim, puchowym jak śnieg łożu w swoim pałacu. Dziewczynka usnęła, a kryształowe kawałki żyrandola ułożyły się w jeden, diamentowy napis i to było ostatnie, co zauważyła.
Zasnęła i zmieniła się w nasionko. Wróżki, w nieustannym poruszeniu latające między Pałacem Zimy, Wiosny, Lata i Jesieni, zakręciły się wokół puchowego łoża i schwyciły nasionko jako nieprzynależne do królestwa śniegu. Pofrunęły do Pałacu Wiosny i dały je driadom.
Driady posadziły nasionko i wyrósł z niego przepiękny krzak bzu. Kwitnął obficie, więc ludzie z miasteczka hojnie zrywali sobie jego kwiecie, by parzyć zeń napary na przeziębienie. I tak gdy jeden chłopczyk przeziębił się, choć był sam środek maja, rodzice naparzyli mu herbaty z bzu. Kiedy leżał w gorączce i wpatrywał się w imbryk na stole, pokrywa imbryka nagle uniosła się, bo z herbaty zaczęły wyrastać ukwiecone pędy bzu. A między nimi – najprawdziwsza dziewczynka. Chwyciła chłopca za rękę i przeleciała z nim nad całą Danią, pokazując mu, gdzie jest najpiękniej wiosną, latem, jesienią i zimą. A na sam koniec pokazała mu ogród, w którym na ławeczce pod krzewem bzu siedziało dwoje staruszków. Staruszek mówił do staruszki, że w dzieciństwie bawili się w ogród i wtykali gałązki w ziemię; a jedna z tych gałązek, kwiat bzu, przyjął się i wyrósł z niego wielki krzew. Kwiat z tego krzewu dała mu, kiedy wypływał na służbę w morze; on schował kwiat do modlitewnika i ilekroć otwierał modlitewnik na tej stronie, kwiat nadal był świeży i pachnący. A w końcu wrócił, zamieszkali w tym samym domu, mieli dzieci i wnuki, nie pamiętali już tylko, kiedy jest ich rocznica ślubu. Chłopiec słuchał tego wszystkiego i domyślił się, że to właśnie dzisiaj – obrócił się do dziewczynki, by jej to powiedzieć, ale zamiast niej zobaczył, że między gałęziami siedzi zaczarowana, bzowa babuleńka. Spojrzał na siebie – i zorientował się, że to on jest tym staruszkiem, który siedzi pod krzewem i wspomina, jak wtykał z przyjaciółką gałązki w ziemię.
Bzowa babuleńka śpiewała pieśń driad, a obok niej przyleciał słowik i zaczął śpiewać wraz z nią. I po chwili nie wiadomo było, który głos należy do babuleńki, a który do słowika, a po chwili jeszcze – czy w ogóle śpiewa jeszcze jakiś głos, czy tylko słowik wygrywa swoje najpiękniejsze piosenki na cześć tego krzewu, słońca i życia.
Pod krzewem rosła stokrotka. I z miejsca zakochała się w słowiku, a słowik ukochał jej słoneczne serce i promieniste płatki, i wymyślał piosenki specjalnie dla niej. Tylko że przechodzący obok syn kupca zapragnął słowika i jego głosu tylko dla siebie, toteż wysłał służącego, by schwytał słowika…
„Rosły tu sekwoje wysokie na ponad sześćdziesiąt metrów i rzadkie sykomory, których skrajne konary zniżały się na murawę i tam, gdzie dotykały ziemi, wrastały, aby wypuścić nowe pędy w kształcie regularnego pierścienia. Można sobie łatwo wyobrazić, że te platanowce rozprzestrzeniają się po kraju jak koncentryczne kręgi na wodzie i anektując coraz dalsze terytoria, coraz bardziej słabną, wyrodnieją i obumierają od wewnątrz”.