Zaczynaliśmy z pięcioma paczkami różowych gum balonowych, wyliczonych co do listka przypadającego na każde pół godziny spotkania.
Wcześniej się spieszyliśmy — śpieszyliśmy, bo w dwóch naszych przypadkach jest poprawnie — bardzo niepoprawnie się spieszyliśmy, a wiadomo, że w niedzielę pociągi nie jeżdżą punktualnie, autobusy nie zatrzymują się na każdym przystanku, a tak w ogóle jest to historia o miłości i robieniu balonów z gumy w polu.
Czuliśmy totalnie, że balony będą na wyścigi, pierwszy i drugi — najpierw ja, potem ty. Szliśmy przed siebie — tam, gdzie jest zakaz wjazdu dla rowerów; logicznym było dla nas, że nie będzie nikogo. Zdziwiliśmy się — pary nieskończone kaczek, zgredów chlebowych, złodziei prowiantowych; wtedy jeszcze trudno było znaleźć odpowiednie miejsce, sugestywnie odkorkowane, bez koników polnych i komarów. Z krzakiem po prawej, trawą po lewej — ukryte niesamowicie.
Wtedy przyznałeś się, że nie do końca potrafisz robić te przeklęte balony z gumy różowej, tracącej swój smak po kilkunastu żućnięciach. Duch dydaktyki spłynął na mnie, pochłonął mnie do cna: żujesz, żujesz, język między zęby i dmuchasz, to takie proste; mamy jeszcze cztery paczki do nauki, życie przed nami i komary.
Najpiękniejszym było to przed i po, gdy staliśmy na rurach pokrytych papą bitumiczną, och, jak pięknie to brzmi. Za nami sypały się kilogramy butelek, zaśmiecenia puszkami. Wtedy rzucaliśmy daleko kamieniami. Tak daleko, że robiliśmy z tego zawody. Niemniej nie, na mnie się nie zawiedziesz, ja na Tobie nie zawiodę się. Po siedmiu miesiącach mówisz mi, że ta piosenka jest ładna, ale wokalista niekoniecznie lubi ją śpiewać, bo dla niego jest ona za „infantylna”.
A nam skończyły się już gumy balonowe; tak jak byłeś nienauczony, tak nienauczony pozostaniesz — zero ignorancji i mielenia buzią jak krowa na łące z kamieniami. Ulep jeszcze raz, to pobawimy się znów. Gra w klasy na rurach wodociągowych.
Gumy się jeszcze nie skończyły, wychodzi na to, że marni z nas matematycy. Ale to dobrze. Wystarczy nas na dłużej.